Centrum wiedzy

Uśmiech leczy

Z Anną Czerniak, Prezes Zarządu Fundacji „Dr Clown” w Warszawie rozmawia Magdalena Próchnicka-Jarosz

– Od jak dawna istnieje Fundacja „Dr Clown” i skąd wziął się pomysł jej założenia?

– Działamy od lipca 1999 roku. Pomysł wywodzi się z ogólnoświatowej idei „czerwonego noska”, która przeszło 30 lat temu powstała w Stanach Zjednoczonych. Stamtąd przeniosła się do całej zachodniej Europy. Prekursorem tej idei jest amerykański lekarz Path Adams. Oparł się on na istniejącym już w starożytności przekonaniu, że uśmiech leczy. Zauważył, że chory podlega szybciej ogólnej medycznej terapii, jeśli lekarz jest pogodny i nie straszy chorobą. Nie lituje się nawet nad cierpiącymi, wbrew powszechnie panującemu przekonaniu, że choremu należy współczuć. Współczucia potrzebują przede wszystkim małe dzieci (2–3-letnie), które w szpitalu są przerażone i wszystkiego się boją. Dorośli nie są w stanie wyobrazić sobie, jak ogromny jest u nich poziom strachu. Sytuacja pogarsza się jeszcze bardziej, gdy dziecko pozostaje w szpitalu bez kogoś bliskiego. Dość często zdarza się, że rodzice odjeżdżają do innej miejscowości, bo rodzeństwo pozostałe w domu wymaga opieki.

– Czy doktorowi Adamsowi łatwo było wcielić w życie ideę leczenia uśmiechem?

– Swoją działalność dr Adams rozpoczął już jako stażysta w latach 70. ubiegłego wieku. Jego pomysły spotkały się z wielkim sprzeciwem poważnych lekarzy, zwłaszcza akademickich profesorów medycyny. On jednak nie ustawał w propagowaniu swojej idei. Po skończeniu studiów założył własną klinikę, którą nazwał „Zdrówko”. Wszyscy pracujący tam lekarze są bardzo kolorowi, weseli i często zakładają czerwone noski. Na ten wzór powstały w Europie podobne kliniki, potem fundacje i stowarzyszenia (z niektórymi utrzymujemy stałe kontakty).

– Skąd u Pani tego typu zainteresowania?

– Jestem z wykształcenia historykiem i pedagogiem. Przez wiele lat pracowałam w szkole z dziećmi. Zawsze interesowała mnie pedagogika specjalna. W czasie czteroletniego pobytu w Austrii zetknęłam się z ideą leczenia uśmiechem i działalnością, która przynosiła bardzo dobre efekty. Założyć w Polsce Fundację pomogli mi sponsorzy z Austrii polskiego pochodzenia. I tak to się wszystko zaczęło.

– Jakie były początki Fundacji „Dr Clown”?

– Trudne. Zaczynaliśmy od pracy 10-osobowej grupy zatrudnionej u nas na etatach. Byli to pedagodzy specjalni, lekarze, psychologowie. Szybko okazało się, że finansowo nie wytrzymujemy takiego obciążenia. Trzeba było zmniejszyć liczbę etatów. Wtedy przeszliśmy na wolontariat. Odwiedzając regularnie w szpitalach chore i niepełnosprawne dzieci, zaczęliśmy być znani oraz dobrze postrzegani. Jednocześnie podjęliśmy wzmożoną akcję pozyskiwania pieniędzy. Po pewnym czasie zaczęły spływać większe środki.

– Jak liczna jest obecnie grupa wolontariuszy?

– W Polsce jest 350 przeszkolonych doktorów clownów. Mamy 14 oddziałów Fundacji w różnych miastach. Piętnasty powstaje właśnie w Ostrowie Wielkopolskim. Przede wszystkim chcę podkreślić, że wolontariusze zgłaszają się sami. Są to ci, którzy z wewnętrznej potrzeby chcą pomagać chorym, nieszczęśliwym dzieciom.

– Czy chętnym do tej działalności Fundacja stawia określone wymagania?

– Bardzo ważne jest, żeby wolontariuszami były osoby, które mają podstawy pedagogiki specjalnej i psychologii. Są to dziedziny, które przygotowują do prowadzenia takiej właśnie terapii dzieci chorych lub niepełnosprawnych. Innej terapii poddajemy np. dzieci autystyczne, innej – leżące na oddziale psychiatrycznym czy onkologicznym. Dlatego bardzo kosztowne są szkolenia. Oprócz tego nasi wolontariusze muszą znać elementy pracy z muzyką, plastyką, bajką. Powinni wiedzieć, jak bawić się z maluchami, jakie magiczne sztuczki im pokazywać. Mali pacjenci reagują na to wszystko niezwykle silnie. Ażeby urozmaicić nasze wizyty, prowadzimy akcję pozyskiwania znanych ludzi do odwiedzin z nami w szpitalach. Opowiadają oni o swojej pracy i pasjach. Taką udaną grupą, która systematycznie z nami pracuje są siatkarze wchodzący w skład polskiej drużyny reprezentacyjnej. Raz w miesiącu bywają oni w salach szpitalnych. Dzieci – zwłaszcza starsi chłopcy – są zachwyceni tymi odwiedzinami.

– Czy doktorzy clowni odwiedzają wszystkie grupy wiekowe chorych dzieci?

– Tak, z wyjątkiem niemowląt. Nie omijamy jednak zupełnie oddziałów niemowlęcych, gdyż wiemy, że niekiedy potrzebna jest pomoc ich rodzicom czuwającym przy łóżkach. Często są oni w rozpaczy i panice. Wtedy kontakt z nami, rozmowa, możliwość wyżalenia się, a czasem uśmiech doktora clowna, to realna pomoc.

– Jak wygląda pobyt wolontariuszy w sali chorych dzieci?

– Przede wszystkim trzeba się przebrać w bardzo kolorowe stroje i ucharakteryzować. Na sali muszą być minimum dwie osoby od nas. Witają dzieci, mówiąc: Dzień dobry, jestem doktor Motorek, a ja – doktor Frotka. Czy tutaj leżą jakieś dzieci, które chcą się z nami pobawić? I zaczyna się rozmowa: co lubisz?, jaką zabawę wybierasz? Reakcje dzieci są spontaniczne. Zależą od rodzaju i stopnia zaawansowania choroby, zainteresowań dziecka oraz jego wieku. Wolontariusze starają się dostosowywać do oczekiwań dzieci. Pobyt w jednej sali trwa od dziesięciu minut do pół godziny.

– Czy oprócz odwiedzin w szpitalach i terapii uśmiechem Fundacja realizuje inne programy?

– Owszem, są to projekty na większą i mniejszą skalę. Ambitnym i trwającym długo (trzy lata) był np. program pt. „Rehabilitacja na wesoło”. Nasi wolontariusze towarzyszyli dzieciom podczas zabiegów rehabilitacyjnych – niekiedy bolesnych, czasem po prostu monotonnych i nudnych, szczególnie dla kilkunastoletnich chłopców. Podczas naszej obecności dzieci koncentrowały się na tym, co doktorzy clowni robią i czas im mijał niepostrzeżenie. Druga, bardziej ambitna część programu miała miejsce w jednym z warszawskich szpitali dziecięcych. Udało nam się pozyskać pieniądze dla rehabilitantów w szpitalu, żeby wydłużyli czas pracy i przyjmowali dzieci długo oczekujące w kolejkach na zabiegi. Lekarze ortopedzi typowali te dzieci, a była ich duża grupa (około 100). Oprócz takich akcji mamy ciekawe inicjatywy w innych miastach poza Warszawą. Przykładem może być Wrocław, gdzie działamy w środowiskowych świetlicach dla dzieci z trudnych rodzin. Tam odrabiają one lekcje, bawią się, spędzają czas. Zabawy organizuje im także nasza Fundacja. Pieniądze na ten cel przeznacza m.in. Urząd Miasta Wrocławia.

– Z tego, co Pani mówi o działalności Fundacji wynika, że potrzebne są niemałe fundusze. Skąd je bierzecie?

– Przede wszystkim chciałam zaznaczyć, że Fundacja nie prowadzi żadnej działalności gospodarczej. Środki uzyskujemy od sponsorów. Zabiegamy o dotacje unijne oraz indywidualnych darczyńców. Pieniądze uzyskane z dotacji przeznaczamy głównie na szkolenia, akcesoria i stroje. Natomiast wśród sponsorów mamy wielu takich, którzy nie dają pieniędzy, jedynie pomoc rzeczową w postaci np. prezentów dla małych pacjentów. Odrębną grupę stanowią indywidualni darczyńcy, których na początku było niewielu, a obecnie jest ich 40 tysięcy w całej Polsce. Ich pieniądze przeznaczone są na bezpośrednią działalność doktorów clownów w szpitalach. A są to dość duże wydatki, bo potrzeb jest wiele. Dla przykładu podam, że samych czerwonych nosków powinniśmy mieć co miesiąc aż 10 tysięcy. Dzieci uwielbiają noski, organizują między sobą konkursy, kto więcej ich zbierze. Wszystkie lalki są w noskach i jak doktorzy clowni przychodzą, jest bardzo radośnie. Zależnie od naszych możliwości doposażamy oddziały szpitali dziecięcych w sprzęt medyczny i rehabilitacyjny. Natomiast świetlice oddziałowe w książki, gry i sprzęt dvd.

– Wyobrażam sobie, że ma Pani talent społecznikowski, ażeby prowadzić i rozwijać tego typu działalność.

– Myślę, że mam żyłkę społecznikowską. Lubię dawać i pomagać potrzebującym. Przekonałam się bowiem, że człowiek właśnie wtedy może osiągnąć pełnię satysfakcji z tego, czym się zajmuje.

– Dziękuję za rozmowę.

Adres siedziby Fundacji „Dr Clown”: ul. Goszczyńskiego 9, 02-610 Warszawa, tel. (22) 854- 05-01 do 03. Nr konta Banku Pekao SA: 42124011251111000003460184

POKAŻ